środa, 10 października 2007

Ogłoszenia drobne

1. W poniedziałek 8 października rozpocząłem kolejny kurs. Tym razem przyszedł czas na Prawo Kontynentalne. Zajęcia prowadzi Irlandczyk, Timothy Murphy. Kurs trwa 3 tygodnie, a sympatyczny Tim katuje nas swoimi wykładami od poniedziałku do czwartku od 8 rano do 12. Pozytywem jest to, że zajęcia odbywają się w budynku na Þingvallastræti, więc na uczelnię mam jakieś 3 minuty.

2. W piątek w południe jadę na rafting. Co to jest i z czym to się je znajdziecie na stronie: http://4risk.net/rafting.php. Mam nadzieję, że uda mi się przeżyć ten spływ. Podobno ryzyko utonięcia jest całkiem wysokie, więc możliwe, że dokonam żywota na Wyspie Lodu. Przyjemność ta kosztuje mnie dokładnie 5000 ISK. W przeliczeniu na polską, twardą walutę wychodzi jakieś 300 PLN. Dodam tylko, że uczelnia (oczywiście Uniwerek w Akureyri, a nie szanowny URzeeeet) sponsoruje ponad połowę kosztów, bowiem sam udział w raftingu kosztuje 5500 ISK. Wyjazd w piątek o 12:35. Wracam w sobotę w godzinach wieczornych. Nockę spędzę w jakieś islandzkiej daczy.

3. Odnoszę pierwsze sukcesy edukacyjne sukcesy. Moja praca z ekonomii została oceniona na 8.5/10. Najlepsza ocena w grupie to 9, więc jak widzicie nie wyszło tak źle. Praca traktowała o ekonomii islandzkiej.

4. Jako, że zaczął się gorący okres na uczelni przypuszczam, że moja aktywność blogowa może się obniżyć. Mam nadzieję, że wybaczycie mi to. Jednakże spróbuję zdać relację z raftingu.


Ave!

sobota, 6 października 2007

Prośba do ludzi dobrej woli

Apeluje do wszystkich ludzi dobrej woli. Puszka Lecha kosztuje na Islandii 220 ISK. To jest prawie 9 PLN. Już niedługo na tej stronie pojawią się przerózne, przeważnie durne reklamy. Klikajcie jak opętani i przesyłajcie swoim znajomym, niech klikają również.

Wiem, że przypomina to ideę strony www.pajacyk.pl. Trochę mniej pieniędzy dostanę niż nasz pajacyk, ale zważywszy na ceny złocistego cel równie szczytny...a więc do dzieła!! Avanti! I za Lecha!!

I jeszcze jeden i jeszcze raz

By nie być gołosłownym piszę kolejnego posta. Otóż po przyjeździe do domu okazało się, że czeka na nas nowy współlokator. Okazał się nim być Marcin Kołodziej, student V roku prawa na URZ. Widok jaki zobaczył, gdy wtoczyliśmy się do domu musiał być nielichy. 3 zarośnięte mordy, wzrok mętny, suknia plugawa. Przedstawił nam się, ja nawet nie wiem czy mu coś odpowiedziałem czy nie. Pewnie odburknąłem coś i wparowałem do pokoju. Położyłem się na łózku i momentalnie zasnąłem.

Następnego dnia wstałem z Leeną o 7, umyliśmy auto i pojechaliśmy z Marcinem na Solborg (główny budynek uniwersytetu w Akureyeri). Umieszczam od razu link, bo niektórzy (Bachus, pan Krudysz) pokpiwali, iż przyjdzie mi studiować drewnianej szopie- www.unak.is. Naści piesku kiełbaskę...

W następny czwartek udaliśmy się w kolejną wycieczkę. Tym razem naszym łupem miały paść fjordy wschodnie. Wycieczka trochę "na spontana" miała okazać się wielkim sukcesem. Gdzieś 40 km od jeziora Myvatn droga zaczęła się robić bardzo ciężka. Zewsząd zawiewało śniegiem, jezdnia była pokryta śniegiem i stała się bardzo śliska. Postanowiliśmy zawrócić. Uruchomiliśmy plan awaryjny i pojechaliśmy na Detifoss. Tym razem droga była całkowicie przejezdna, gdzieniegdzie pojawiły sie niesympatyczne kałuże, ale udało nam się je objechać. Zobaczyliśmy Detifoss, krótki marsz na H(...)foss (dokładna nazwa nie jest mi znana). Evita, Santa, Marcin, Halszka i Agata udali się jeszcze na Selfoss, My postanowiliśmy zostac w aucie. Po ich powrocie udaliśmy się jeszcze do Husaviku, który okazał się być bardzo przyjemną portową mieściną. Pochodziliśmy po nabrzeżu i połnocnym fjordem wróciliśmy do Akureyri. Przy okazji zajechaliśmy w odosobnioną zatoczkę, która okazała się być gwoździem programu. Opuszczona przetwórnia rybna, bryza morska, deszcz i mgła stworzyły niezapomniany klimat. Totalnie przemoknięci bawiliśmy się jak dzieci biegając, wrzeszcząc i skacząc. Mnie osobiście rozsadzała radość życia, poczułem się wspaniale. To tak jakbym odkrył to, co w Islandii najpiękniejsza. Surowa nieprzystępność, siła i niepogoda.... esenscja islandzkiej duszy.

Pomimo tego, że nie udało nam się zrealizować celów wycieczki, uważam, że była ona sukcesem.

Reaktywacja

No i znowu zgrzeszyłem...myślą, mową, uczynkiem i przede wszystkim zaniedbaniem. Blog jest martwy, ledwo rusza lewą nogą. Przez niespełna miesiąc nie pofatygowałem się, by spłodzić chociaż słowo. . Mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia konwulsja umierającego. Wydaje mi się, że ta chwila jest najlepsza na reaktywację, by ten zapomniany, nieco zakurzony dziennik znów ujrzał światło dzienne i mógł cieszyć oczy moich przyjaciół, znajomych, czy też rzeszy (rzecz jasna nie III) przypadkowych gości odwiedzających go.

Zmęczonymi oczami przegladam ostatni wpis. Nie mieliście widzę okazji by zapoznać się ze szczegółami wyprawy na Detifoss. Otóż w międzyczasie okazało się, że Kasia jest w ciąży i będą wracać z Jarkiem do Polski. Ta informacja spadła na nas niespodziewanie i wywołała niemały zamęt w naszym guesthousie. Jako, że Jarek nie miał okazji zobaczyć zbyt wiele na Islandii, postanowiliśmy wynająć auto i udać się w sentymentalną (po całych 11 dniach) podróż po miejscach, które nawiedziliśmy 5 września. O 8 rano dnia 16 września anno domini 2007 stawiliśmy się pod budynkiem wypożyczalni: Marcin, Jarek, Mateusz i ja. Po zapoznaniu się z ofertą wybraliśmy Skodę Octavię i Toyotę Corollę. Przy okazji zapytaliśmy o drogę i upewniliśmy się, że WSZYSTKIE DROGI SĄ PRZEJEZDNE. Zaparzyłem herbatę do termosów, zrobiliśmy kanapki i uderzyliśmy w (nie)znane. Pierwszy przystanek standardowo Godafoss, pół godzinki, na zdjęcia, ubikację i admirowanie piękna islandzkiej przyrody. Następnie udaliśmy się nad jezioro Myvatn, powtórzyliśmy wiekszość atrakcji, poza Wrotami Ciemności (cieszący się mroczną sławą wulkan Dimmuborgir). Przy okazji zaliczyliśmy podziemny strumień gorących źródeł, w którym niczym apostoł umoczyłem nogi. Po odprawieniu rytuałów z 1 wycieczki pojechaliśmy w stronę Detifoss. Ok. 40 km od Detifoss (największego wodospadu Europy) musieliśmy zjechać z drogi głównej i przerzucić sie na drogę szutrową.

Poczatkowo droga wyglądała bardzo przyjaźnie, jechaliśmy więc 70 km/h nie zważając na przeciwności losu. Po ujechaniu ok. 15 km zaczęło się robić nieciekawie. Kałuże, błoto pośniegowe oraz zmrożone bryły lodu bardzo utrudniały nam życie. Przebrnęliśmy jednak te kilka kilometrów i zapadła decyzja. Dalsza jazda nie ma sensu. Auta były dociążone (w Octavii Mateusz, Stasiu, Jarek, Leena i ja, w Corolli Santa, Evita, Halszka, Agata i Marcin). Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że Jarek, Lena, Stasiu, Mateusz i ja idziemy na Detifoss. Wedle naszych wyliczeń droga miała nam zająć jakieś półtora godziny. Dziewczyny wykazały się oportunizmem i nie zdecydowały się na pokonywanie trasy pieszo. Tak więc zaopatrzeni w Marcina kurtkę (która przypadła Staszkowi ubranemu tylko w polar), jego kanapki wyruszyliśmy. Nie mieliśmy ze soba termosów, które zostały w domu...

Pierwsza godzina upłynęła nam na wymyślaniu sposobów uszczelnienia ubrania, gdyż wiało niemiłosiernie. Zatrzymywaliśmy przejeżdzające samochody, by dowiedzieć się ile kilometrów zostało nam do Detifoss. Informacje były sprzeczne, ale banda nadwiślańskich harpaganów postanowiła wykazać się godną pożałowania głupota i brnęła dalej. W międzyczasie naszą wesołą jeszcze czeredkę opuściła Leena, która wróciła do auta. Po kolejnej godzinie marszu posród wiejacego wiatru, krajobrazu księzycowego i przejmującego zimna zacząłem odczuwać ból w piętach. Czułem wyraźnie, że obcierają mnie buty, zmęczenie dawało się we znaki. Na jednym z zakrętów pomogliśmy dwóm Szwajcarkom wyjechać z koleiny śnieżnej. W zamian sympatyczne kobitki zaoferowały nam miejsce w swoim aucie. Przez następne 20 minut podjeżdzaliśmy do przodu, stawaliśmy, wypychaliśmy auto. Stwierdziliśmy, że to nie ma większego sensu, dlatego pożegnaliśmy Helwetki i wróciliśmy na trakt. Z każdą chwilą plecaki ciążyły nam coraz bardziej, droga wydawała się niemiłosiernie długa, wiatr wiał coraz mocniej, byliśmy zmęczeni, zrezygnowani i przestraszeni wizją powrotu do auta z przysłowiowego buta.

W końcu po 3 godzinach marszu doszliśmy do znaku "Detifoss". Nasza radość była niezmierna, czuliśmy się naprawdę wspaniale. Co śmieszniejsze, na tym pustkowiu znajdowała się ubikacja z wejsciem dla inwalidów. Mateusz zaproponował nawet by tam wejść i zjeść w cieple jak ludzie. Po kilku minutach znaleźliśmy się nad wodospadem. Zmęczeni, ledwo patrzący na oczy złorzeczyliśmy temu palantowi z wypożyczalni samochodów, że nam nie powiedział o jakości dróg. Udało nam się porozmawiać z austriacką parką, która obiecała zabrać mnie i Mateusza do auta, dzięki czemu nie musieliśmy wracać na nogach do auta. Jarek i Stasiu natomiast zabrali się ze Szwajcarkami. Po obejrzeniu Detifoss odjechali w siną dal, a ja z Mateuszem udałem się z Rolandem i jego kobietą nad Selfoss, nieco mniejszy, ale równie urokliwy wodospad. Wizja powrotu jeepem Rolanda (tego Austriaka) napawała mnie wielkim optymizmem, dlatego poczułem przypływ sił i udałem się z naszymi nowymi znajomymi nad Selfoss. Po obejrzeniu Selfoss wróciliśmy do auta i spotkaliśmy Leenę, Jarka i Staszka. Okazało się, że pokonali tę droge i postanowili do nas przyjechać, by móc w spokoju podziwiać wodospady. Mateusz i ja wsiedliśmy do Jeepa i wraz z Rolandem, naszym zbawcą, Zwycięskim Lwem z Pokolenia Judy (miał facet imponujące dredy) odjechaliśmy w stronę Krafli. Na rozdrożu pożegnaliśmy się, zaprosiliśmy ich do nas (z zaproszenia niestety nie skorzystali). Po ok. 20 minutach na horyzoncie zamajaczyły światła samochodu. Wiedzieliśmy, że to Leena, Staszek i Jarek jadą po nas. Nasza radość była wielka, rzuciliśmy się sobie w objęcia. Skrajnie zmęczeni wsiedliśmy do "naszej" Octavii i wróciliśmy do Akureyri. Za kółkiem siedziała Leena, która jak na córę fińskich śniegów przystało, kierowała auto pewnie i sprawnie.

Po krótce udało mi się streścić wydarzenia dnia. Kolejny post już niebawem!!

piątek, 14 września 2007

Salut!!

Witajcie. W ciągu ostatnich dni otrzymałem miliony maili z życzeniami urodzinowymi od swoich fanów. Za wszystkie szczerze dziękuję. Wyrażaliście również zaniepokojeniem brakiem nowych wpisów na blogu. Oczywiście moje wrodzone lenistwo sabotowało plany "spłodzenia" czegoś w miarę wartościowego. Jako, że ostatni wpis pojawił się w środę 5 września (a właściwie to w nocy z 4 na 5) postaram się przybliżyć nieco zdarzenia ostatniego tygodnia.

Tak się pięknie złożyło, że 5 września uczelnia zaplanowała dla studentów z wymiany wycieczkę krajoznawczą. Wyjazd zaplanowano na 8 rano, więc musiałem odpowiednio wcześniej wstać, żeby móc się przygotować, ubrać, „umalować”. Dokładnie o 8 zjawiliśmy się pod budynkiem uniwersyteckim. Po krótkiej odprawie zasiedliśmy w wygodnych fotelach autobusu i wyruszyliśmy w nieznane. Polska grupka jak zwykle musiała zająć końcowe rzędy, gdzie mogliśmy spokojnie hałasować. Po 4 minutach jazdy zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, by zrobić kilka fotek Akureyri (dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą- piętnastotysięcznej metropolii, w której mieszkamy). Następnie udaliśmy się w okolice jeziora Myvatn. Po drodze zatrzymaliśmy się by zwiedzić miejsce o niezwykle ponurej i mrocznej nazwie Dimmuborgir. Największą ekscytację wykazywał Turek Djeng, którego z racji podobieństwa do Jacka Sparrowa (z „Piratów z Karaibów) nazywamy Jacek Wróbel. Jacek wygląda jak wyznawca Szatana, długie czarne włosy, kolczyki w uszach i brwiach, pierścień (prawdopodobnie dar od ojca- Lucyfera) na palcu, kolczyki, czarny ubiór znamionujący diabelski charakter jego duszy. Jednakże Wróbel kiepsko wyznaje Księcia Ciemności. Uczy się systematycznie, jest miły, oczytany i w ogóle bardzo fajny typek z niego.

Ale wracając do wycieczki…zwiedziliśmy Dimmuborgir. Jest to wygasły wulkan w jednym z islandzkich parków narodowych. Chodziliśmy pomiędzy fantazyjnymi formami utworzonymi przez Matkę Naturę, mieliśmy okazję przejść z płyty tektonicznej Ameryki na płytę tektoniczną Europy. Przewodniczka opowiedziała nam kilka islandzkich legend związanych z tym miejscem (tłumaczyła, że wielkie kamienie to trolle, które pod wpływem promieni słonecznych zamieniły się w kamienie). Następnie udaliśmy się do jaskini, w której było jeziorko wód termalnych. Zamoczyliśmy ręce w ciepłej wodzie, pstryknęliśmy fotki i pojechaliśmy nad jezioro Myvatn. Jest to jezioro, które powstało przez stopienie lodowca i zajęło miejsce w niecce między wulkanami. Widok doprawdy zapierał dech w piersiach.

Kolejnym punktem wycieczki był popas. Zjedliśmy po kanapce, poszliśmy nad zatoczkę, gdzie pasły się konie. Piliśmy piwo Viking (całe 2,25% alkoholu) admirując piękne okoliczności przyrody. Była to chwila niemal mistyczna. Przy okazji odbyliśmy rozmowę z sympatycznymi Holendrami podróżującymi po Islandii. W ich taborze była również Polka, która słysząc mowę polską postanowiła podejść do naszej czeredy. Podejrzewam, że musiał to być dla niej szok, gdy usłyszała z moich ust słowa wypowiedziane po wyjściu z toalety: „świeży mocz dobry na cerę”. W międzyczasie pani przewodnik wzięła się za porządkowanie drogi, na której zalegały „krowie placki”. Kilkoma sprawnymi kopniakami usunęła zanieczyszczenia i mogliśmy spokojnie jechać w dalszą drogę.

Lekko przemarznięci udaliśmy się w nieznane. Zajechaliśmy do elektrowni Krapla. Pokazano nam jak przetwarza się energię geotermalną. Zrobiłem sobie sesję fotograficzną w kaskach i poszliśmy do „krainy księżycowej”. W tym miejscu ekipa lecąca na księżyc ćwiczyła, gdyż krajobraz bardzo przypomina warunki księżycowe. Po długim i zapierającym dech w piersiach marszu wróciliśmy do autobusu. Przedostatnim punktem wycieczki było miejsce zwane patelnia diabła. Patelnia diabła to miejsce, gdzie powietrze z wnętrza ziemi wylatywało wraz z kłębami siarkowego smrodu. Widoki niesamowite, aczkolwiek trzeba było się bardzo postarać, żeby nie zwymiotować. Ostatnia atrakcją wyjazdu była polanka z wydrążonymi w ziemi otworami, w które miejscowi wkładają pojemniki z uformowanym niewypierzonym chlebem. Przychodzą po 24 godzinach i mają chrupiący, pachnący chlebek. Niesamowite!!

środa, 5 września 2007

Od soboty nie odzywałem się. Dlatego postanowiłem nadrobić zaległości. W sobotę byliśmy u Halszki na imprezie naleśnikowej. Było bardzo fajnie, momentami mistycznie (momenty były, bowiem gdy....piłem polskiego Lecha..."ach to piwo pierwsze...).

W niedzielę udałem się z Jarkiem, Kasią i Leną (Finką) w góry nieopodal Akureyri. Widoki były niesamowite, zrobiłem sporo fajnych fotek i generalnie było świetnie. Zebraliśmy mnóstwo maślaków, które wczoraj trafiły do mojego menu. Dzisiaj zresztą też. Poza tym cholernie wynudziłem się na zajęciach. Jutro jedziemy na wycieczkę. Mam nadzieję, że pogoda się uda, bo ostatnio wali deszczem. A własnie dziś przez 4 godziny utrzymała sie tęcza. Wyglądało to doprawdy niesamowicie.

sobota, 1 września 2007

Mam neta w domu!

Dziś magiczne dłonie Stanisława strąciły rooter internetowy w pralni. Dzięki temu zaczął działać bezprzewodowy internet. Alleluja! Będę częściej dostępny dla Was. Nowe wieści, fotki i wszystkie wspaniałości już wkrótce