No i znowu zgrzeszyłem...myślą, mową, uczynkiem i przede wszystkim zaniedbaniem. Blog jest martwy, ledwo rusza lewą nogą. Przez niespełna miesiąc nie pofatygowałem się, by spłodzić chociaż słowo. . Mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia konwulsja umierającego. Wydaje mi się, że ta chwila jest najlepsza na reaktywację, by ten zapomniany, nieco zakurzony dziennik znów ujrzał światło dzienne i mógł cieszyć oczy moich przyjaciół, znajomych, czy też rzeszy (rzecz jasna nie III) przypadkowych gości odwiedzających go.
Zmęczonymi oczami przegladam ostatni wpis. Nie mieliście widzę okazji by zapoznać się ze szczegółami wyprawy na Detifoss. Otóż w międzyczasie okazało się, że Kasia jest w ciąży i będą wracać z Jarkiem do Polski. Ta informacja spadła na nas niespodziewanie i wywołała niemały zamęt w naszym guesthousie. Jako, że Jarek nie miał okazji zobaczyć zbyt wiele na Islandii, postanowiliśmy wynająć auto i udać się w sentymentalną (po całych 11 dniach) podróż po miejscach, które nawiedziliśmy 5 września. O 8 rano dnia 16 września anno domini 2007 stawiliśmy się pod budynkiem wypożyczalni: Marcin, Jarek, Mateusz i ja. Po zapoznaniu się z ofertą wybraliśmy Skodę Octavię i Toyotę Corollę. Przy okazji zapytaliśmy o drogę i upewniliśmy się, że WSZYSTKIE DROGI SĄ PRZEJEZDNE. Zaparzyłem herbatę do termosów, zrobiliśmy kanapki i uderzyliśmy w (nie)znane. Pierwszy przystanek standardowo Godafoss, pół godzinki, na zdjęcia, ubikację i admirowanie piękna islandzkiej przyrody. Następnie udaliśmy się nad jezioro Myvatn, powtórzyliśmy wiekszość atrakcji, poza Wrotami Ciemności (cieszący się mroczną sławą wulkan Dimmuborgir). Przy okazji zaliczyliśmy podziemny strumień gorących źródeł, w którym niczym apostoł umoczyłem nogi. Po odprawieniu rytuałów z 1 wycieczki pojechaliśmy w stronę Detifoss. Ok. 40 km od Detifoss (największego wodospadu Europy) musieliśmy zjechać z drogi głównej i przerzucić sie na drogę szutrową.
Poczatkowo droga wyglądała bardzo przyjaźnie, jechaliśmy więc 70 km/h nie zważając na przeciwności losu. Po ujechaniu ok. 15 km zaczęło się robić nieciekawie. Kałuże, błoto pośniegowe oraz zmrożone bryły lodu bardzo utrudniały nam życie. Przebrnęliśmy jednak te kilka kilometrów i zapadła decyzja. Dalsza jazda nie ma sensu. Auta były dociążone (w Octavii Mateusz, Stasiu, Jarek, Leena i ja, w Corolli Santa, Evita, Halszka, Agata i Marcin). Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że Jarek, Lena, Stasiu, Mateusz i ja idziemy na Detifoss. Wedle naszych wyliczeń droga miała nam zająć jakieś półtora godziny. Dziewczyny wykazały się oportunizmem i nie zdecydowały się na pokonywanie trasy pieszo. Tak więc zaopatrzeni w Marcina kurtkę (która przypadła Staszkowi ubranemu tylko w polar), jego kanapki wyruszyliśmy. Nie mieliśmy ze soba termosów, które zostały w domu...
Pierwsza godzina upłynęła nam na wymyślaniu sposobów uszczelnienia ubrania, gdyż wiało niemiłosiernie. Zatrzymywaliśmy przejeżdzające samochody, by dowiedzieć się ile kilometrów zostało nam do Detifoss. Informacje były sprzeczne, ale banda nadwiślańskich harpaganów postanowiła wykazać się godną pożałowania głupota i brnęła dalej. W międzyczasie naszą wesołą jeszcze czeredkę opuściła Leena, która wróciła do auta. Po kolejnej godzinie marszu posród wiejacego wiatru, krajobrazu księzycowego i przejmującego zimna zacząłem odczuwać ból w piętach. Czułem wyraźnie, że obcierają mnie buty, zmęczenie dawało się we znaki. Na jednym z zakrętów pomogliśmy dwóm Szwajcarkom wyjechać z koleiny śnieżnej. W zamian sympatyczne kobitki zaoferowały nam miejsce w swoim aucie. Przez następne 20 minut podjeżdzaliśmy do przodu, stawaliśmy, wypychaliśmy auto. Stwierdziliśmy, że to nie ma większego sensu, dlatego pożegnaliśmy Helwetki i wróciliśmy na trakt. Z każdą chwilą plecaki ciążyły nam coraz bardziej, droga wydawała się niemiłosiernie długa, wiatr wiał coraz mocniej, byliśmy zmęczeni, zrezygnowani i przestraszeni wizją powrotu do auta z przysłowiowego buta.
W końcu po 3 godzinach marszu doszliśmy do znaku "Detifoss". Nasza radość była niezmierna, czuliśmy się naprawdę wspaniale. Co śmieszniejsze, na tym pustkowiu znajdowała się ubikacja z wejsciem dla inwalidów. Mateusz zaproponował nawet by tam wejść i zjeść w cieple jak ludzie. Po kilku minutach znaleźliśmy się nad wodospadem. Zmęczeni, ledwo patrzący na oczy złorzeczyliśmy temu palantowi z wypożyczalni samochodów, że nam nie powiedział o jakości dróg. Udało nam się porozmawiać z austriacką parką, która obiecała zabrać mnie i Mateusza do auta, dzięki czemu nie musieliśmy wracać na nogach do auta. Jarek i Stasiu natomiast zabrali się ze Szwajcarkami. Po obejrzeniu Detifoss odjechali w siną dal, a ja z Mateuszem udałem się z Rolandem i jego kobietą nad Selfoss, nieco mniejszy, ale równie urokliwy wodospad. Wizja powrotu jeepem Rolanda (tego Austriaka) napawała mnie wielkim optymizmem, dlatego poczułem przypływ sił i udałem się z naszymi nowymi znajomymi nad Selfoss. Po obejrzeniu Selfoss wróciliśmy do auta i spotkaliśmy Leenę, Jarka i Staszka. Okazało się, że pokonali tę droge i postanowili do nas przyjechać, by móc w spokoju podziwiać wodospady. Mateusz i ja wsiedliśmy do Jeepa i wraz z Rolandem, naszym zbawcą, Zwycięskim Lwem z Pokolenia Judy (miał facet imponujące dredy) odjechaliśmy w stronę Krafli. Na rozdrożu pożegnaliśmy się, zaprosiliśmy ich do nas (z zaproszenia niestety nie skorzystali). Po ok. 20 minutach na horyzoncie zamajaczyły światła samochodu. Wiedzieliśmy, że to Leena, Staszek i Jarek jadą po nas. Nasza radość była wielka, rzuciliśmy się sobie w objęcia. Skrajnie zmęczeni wsiedliśmy do "naszej" Octavii i wróciliśmy do Akureyri. Za kółkiem siedziała Leena, która jak na córę fińskich śniegów przystało, kierowała auto pewnie i sprawnie.
Po krótce udało mi się streścić wydarzenia dnia. Kolejny post już niebawem!!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
O ty w morde...jaki fajny survival...hehe...ja chcę na islandię
:)
P.S. wreszcie coś wysmażyłeś :P
na Arathiego zawsze można liczyc!!
Prześlij komentarz