środa, 10 października 2007

Ogłoszenia drobne

1. W poniedziałek 8 października rozpocząłem kolejny kurs. Tym razem przyszedł czas na Prawo Kontynentalne. Zajęcia prowadzi Irlandczyk, Timothy Murphy. Kurs trwa 3 tygodnie, a sympatyczny Tim katuje nas swoimi wykładami od poniedziałku do czwartku od 8 rano do 12. Pozytywem jest to, że zajęcia odbywają się w budynku na Þingvallastræti, więc na uczelnię mam jakieś 3 minuty.

2. W piątek w południe jadę na rafting. Co to jest i z czym to się je znajdziecie na stronie: http://4risk.net/rafting.php. Mam nadzieję, że uda mi się przeżyć ten spływ. Podobno ryzyko utonięcia jest całkiem wysokie, więc możliwe, że dokonam żywota na Wyspie Lodu. Przyjemność ta kosztuje mnie dokładnie 5000 ISK. W przeliczeniu na polską, twardą walutę wychodzi jakieś 300 PLN. Dodam tylko, że uczelnia (oczywiście Uniwerek w Akureyri, a nie szanowny URzeeeet) sponsoruje ponad połowę kosztów, bowiem sam udział w raftingu kosztuje 5500 ISK. Wyjazd w piątek o 12:35. Wracam w sobotę w godzinach wieczornych. Nockę spędzę w jakieś islandzkiej daczy.

3. Odnoszę pierwsze sukcesy edukacyjne sukcesy. Moja praca z ekonomii została oceniona na 8.5/10. Najlepsza ocena w grupie to 9, więc jak widzicie nie wyszło tak źle. Praca traktowała o ekonomii islandzkiej.

4. Jako, że zaczął się gorący okres na uczelni przypuszczam, że moja aktywność blogowa może się obniżyć. Mam nadzieję, że wybaczycie mi to. Jednakże spróbuję zdać relację z raftingu.


Ave!

sobota, 6 października 2007

Prośba do ludzi dobrej woli

Apeluje do wszystkich ludzi dobrej woli. Puszka Lecha kosztuje na Islandii 220 ISK. To jest prawie 9 PLN. Już niedługo na tej stronie pojawią się przerózne, przeważnie durne reklamy. Klikajcie jak opętani i przesyłajcie swoim znajomym, niech klikają również.

Wiem, że przypomina to ideę strony www.pajacyk.pl. Trochę mniej pieniędzy dostanę niż nasz pajacyk, ale zważywszy na ceny złocistego cel równie szczytny...a więc do dzieła!! Avanti! I za Lecha!!

I jeszcze jeden i jeszcze raz

By nie być gołosłownym piszę kolejnego posta. Otóż po przyjeździe do domu okazało się, że czeka na nas nowy współlokator. Okazał się nim być Marcin Kołodziej, student V roku prawa na URZ. Widok jaki zobaczył, gdy wtoczyliśmy się do domu musiał być nielichy. 3 zarośnięte mordy, wzrok mętny, suknia plugawa. Przedstawił nam się, ja nawet nie wiem czy mu coś odpowiedziałem czy nie. Pewnie odburknąłem coś i wparowałem do pokoju. Położyłem się na łózku i momentalnie zasnąłem.

Następnego dnia wstałem z Leeną o 7, umyliśmy auto i pojechaliśmy z Marcinem na Solborg (główny budynek uniwersytetu w Akureyeri). Umieszczam od razu link, bo niektórzy (Bachus, pan Krudysz) pokpiwali, iż przyjdzie mi studiować drewnianej szopie- www.unak.is. Naści piesku kiełbaskę...

W następny czwartek udaliśmy się w kolejną wycieczkę. Tym razem naszym łupem miały paść fjordy wschodnie. Wycieczka trochę "na spontana" miała okazać się wielkim sukcesem. Gdzieś 40 km od jeziora Myvatn droga zaczęła się robić bardzo ciężka. Zewsząd zawiewało śniegiem, jezdnia była pokryta śniegiem i stała się bardzo śliska. Postanowiliśmy zawrócić. Uruchomiliśmy plan awaryjny i pojechaliśmy na Detifoss. Tym razem droga była całkowicie przejezdna, gdzieniegdzie pojawiły sie niesympatyczne kałuże, ale udało nam się je objechać. Zobaczyliśmy Detifoss, krótki marsz na H(...)foss (dokładna nazwa nie jest mi znana). Evita, Santa, Marcin, Halszka i Agata udali się jeszcze na Selfoss, My postanowiliśmy zostac w aucie. Po ich powrocie udaliśmy się jeszcze do Husaviku, który okazał się być bardzo przyjemną portową mieściną. Pochodziliśmy po nabrzeżu i połnocnym fjordem wróciliśmy do Akureyri. Przy okazji zajechaliśmy w odosobnioną zatoczkę, która okazała się być gwoździem programu. Opuszczona przetwórnia rybna, bryza morska, deszcz i mgła stworzyły niezapomniany klimat. Totalnie przemoknięci bawiliśmy się jak dzieci biegając, wrzeszcząc i skacząc. Mnie osobiście rozsadzała radość życia, poczułem się wspaniale. To tak jakbym odkrył to, co w Islandii najpiękniejsza. Surowa nieprzystępność, siła i niepogoda.... esenscja islandzkiej duszy.

Pomimo tego, że nie udało nam się zrealizować celów wycieczki, uważam, że była ona sukcesem.

Reaktywacja

No i znowu zgrzeszyłem...myślą, mową, uczynkiem i przede wszystkim zaniedbaniem. Blog jest martwy, ledwo rusza lewą nogą. Przez niespełna miesiąc nie pofatygowałem się, by spłodzić chociaż słowo. . Mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia konwulsja umierającego. Wydaje mi się, że ta chwila jest najlepsza na reaktywację, by ten zapomniany, nieco zakurzony dziennik znów ujrzał światło dzienne i mógł cieszyć oczy moich przyjaciół, znajomych, czy też rzeszy (rzecz jasna nie III) przypadkowych gości odwiedzających go.

Zmęczonymi oczami przegladam ostatni wpis. Nie mieliście widzę okazji by zapoznać się ze szczegółami wyprawy na Detifoss. Otóż w międzyczasie okazało się, że Kasia jest w ciąży i będą wracać z Jarkiem do Polski. Ta informacja spadła na nas niespodziewanie i wywołała niemały zamęt w naszym guesthousie. Jako, że Jarek nie miał okazji zobaczyć zbyt wiele na Islandii, postanowiliśmy wynająć auto i udać się w sentymentalną (po całych 11 dniach) podróż po miejscach, które nawiedziliśmy 5 września. O 8 rano dnia 16 września anno domini 2007 stawiliśmy się pod budynkiem wypożyczalni: Marcin, Jarek, Mateusz i ja. Po zapoznaniu się z ofertą wybraliśmy Skodę Octavię i Toyotę Corollę. Przy okazji zapytaliśmy o drogę i upewniliśmy się, że WSZYSTKIE DROGI SĄ PRZEJEZDNE. Zaparzyłem herbatę do termosów, zrobiliśmy kanapki i uderzyliśmy w (nie)znane. Pierwszy przystanek standardowo Godafoss, pół godzinki, na zdjęcia, ubikację i admirowanie piękna islandzkiej przyrody. Następnie udaliśmy się nad jezioro Myvatn, powtórzyliśmy wiekszość atrakcji, poza Wrotami Ciemności (cieszący się mroczną sławą wulkan Dimmuborgir). Przy okazji zaliczyliśmy podziemny strumień gorących źródeł, w którym niczym apostoł umoczyłem nogi. Po odprawieniu rytuałów z 1 wycieczki pojechaliśmy w stronę Detifoss. Ok. 40 km od Detifoss (największego wodospadu Europy) musieliśmy zjechać z drogi głównej i przerzucić sie na drogę szutrową.

Poczatkowo droga wyglądała bardzo przyjaźnie, jechaliśmy więc 70 km/h nie zważając na przeciwności losu. Po ujechaniu ok. 15 km zaczęło się robić nieciekawie. Kałuże, błoto pośniegowe oraz zmrożone bryły lodu bardzo utrudniały nam życie. Przebrnęliśmy jednak te kilka kilometrów i zapadła decyzja. Dalsza jazda nie ma sensu. Auta były dociążone (w Octavii Mateusz, Stasiu, Jarek, Leena i ja, w Corolli Santa, Evita, Halszka, Agata i Marcin). Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że Jarek, Lena, Stasiu, Mateusz i ja idziemy na Detifoss. Wedle naszych wyliczeń droga miała nam zająć jakieś półtora godziny. Dziewczyny wykazały się oportunizmem i nie zdecydowały się na pokonywanie trasy pieszo. Tak więc zaopatrzeni w Marcina kurtkę (która przypadła Staszkowi ubranemu tylko w polar), jego kanapki wyruszyliśmy. Nie mieliśmy ze soba termosów, które zostały w domu...

Pierwsza godzina upłynęła nam na wymyślaniu sposobów uszczelnienia ubrania, gdyż wiało niemiłosiernie. Zatrzymywaliśmy przejeżdzające samochody, by dowiedzieć się ile kilometrów zostało nam do Detifoss. Informacje były sprzeczne, ale banda nadwiślańskich harpaganów postanowiła wykazać się godną pożałowania głupota i brnęła dalej. W międzyczasie naszą wesołą jeszcze czeredkę opuściła Leena, która wróciła do auta. Po kolejnej godzinie marszu posród wiejacego wiatru, krajobrazu księzycowego i przejmującego zimna zacząłem odczuwać ból w piętach. Czułem wyraźnie, że obcierają mnie buty, zmęczenie dawało się we znaki. Na jednym z zakrętów pomogliśmy dwóm Szwajcarkom wyjechać z koleiny śnieżnej. W zamian sympatyczne kobitki zaoferowały nam miejsce w swoim aucie. Przez następne 20 minut podjeżdzaliśmy do przodu, stawaliśmy, wypychaliśmy auto. Stwierdziliśmy, że to nie ma większego sensu, dlatego pożegnaliśmy Helwetki i wróciliśmy na trakt. Z każdą chwilą plecaki ciążyły nam coraz bardziej, droga wydawała się niemiłosiernie długa, wiatr wiał coraz mocniej, byliśmy zmęczeni, zrezygnowani i przestraszeni wizją powrotu do auta z przysłowiowego buta.

W końcu po 3 godzinach marszu doszliśmy do znaku "Detifoss". Nasza radość była niezmierna, czuliśmy się naprawdę wspaniale. Co śmieszniejsze, na tym pustkowiu znajdowała się ubikacja z wejsciem dla inwalidów. Mateusz zaproponował nawet by tam wejść i zjeść w cieple jak ludzie. Po kilku minutach znaleźliśmy się nad wodospadem. Zmęczeni, ledwo patrzący na oczy złorzeczyliśmy temu palantowi z wypożyczalni samochodów, że nam nie powiedział o jakości dróg. Udało nam się porozmawiać z austriacką parką, która obiecała zabrać mnie i Mateusza do auta, dzięki czemu nie musieliśmy wracać na nogach do auta. Jarek i Stasiu natomiast zabrali się ze Szwajcarkami. Po obejrzeniu Detifoss odjechali w siną dal, a ja z Mateuszem udałem się z Rolandem i jego kobietą nad Selfoss, nieco mniejszy, ale równie urokliwy wodospad. Wizja powrotu jeepem Rolanda (tego Austriaka) napawała mnie wielkim optymizmem, dlatego poczułem przypływ sił i udałem się z naszymi nowymi znajomymi nad Selfoss. Po obejrzeniu Selfoss wróciliśmy do auta i spotkaliśmy Leenę, Jarka i Staszka. Okazało się, że pokonali tę droge i postanowili do nas przyjechać, by móc w spokoju podziwiać wodospady. Mateusz i ja wsiedliśmy do Jeepa i wraz z Rolandem, naszym zbawcą, Zwycięskim Lwem z Pokolenia Judy (miał facet imponujące dredy) odjechaliśmy w stronę Krafli. Na rozdrożu pożegnaliśmy się, zaprosiliśmy ich do nas (z zaproszenia niestety nie skorzystali). Po ok. 20 minutach na horyzoncie zamajaczyły światła samochodu. Wiedzieliśmy, że to Leena, Staszek i Jarek jadą po nas. Nasza radość była wielka, rzuciliśmy się sobie w objęcia. Skrajnie zmęczeni wsiedliśmy do "naszej" Octavii i wróciliśmy do Akureyri. Za kółkiem siedziała Leena, która jak na córę fińskich śniegów przystało, kierowała auto pewnie i sprawnie.

Po krótce udało mi się streścić wydarzenia dnia. Kolejny post już niebawem!!

piątek, 14 września 2007

Salut!!

Witajcie. W ciągu ostatnich dni otrzymałem miliony maili z życzeniami urodzinowymi od swoich fanów. Za wszystkie szczerze dziękuję. Wyrażaliście również zaniepokojeniem brakiem nowych wpisów na blogu. Oczywiście moje wrodzone lenistwo sabotowało plany "spłodzenia" czegoś w miarę wartościowego. Jako, że ostatni wpis pojawił się w środę 5 września (a właściwie to w nocy z 4 na 5) postaram się przybliżyć nieco zdarzenia ostatniego tygodnia.

Tak się pięknie złożyło, że 5 września uczelnia zaplanowała dla studentów z wymiany wycieczkę krajoznawczą. Wyjazd zaplanowano na 8 rano, więc musiałem odpowiednio wcześniej wstać, żeby móc się przygotować, ubrać, „umalować”. Dokładnie o 8 zjawiliśmy się pod budynkiem uniwersyteckim. Po krótkiej odprawie zasiedliśmy w wygodnych fotelach autobusu i wyruszyliśmy w nieznane. Polska grupka jak zwykle musiała zająć końcowe rzędy, gdzie mogliśmy spokojnie hałasować. Po 4 minutach jazdy zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym, by zrobić kilka fotek Akureyri (dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą- piętnastotysięcznej metropolii, w której mieszkamy). Następnie udaliśmy się w okolice jeziora Myvatn. Po drodze zatrzymaliśmy się by zwiedzić miejsce o niezwykle ponurej i mrocznej nazwie Dimmuborgir. Największą ekscytację wykazywał Turek Djeng, którego z racji podobieństwa do Jacka Sparrowa (z „Piratów z Karaibów) nazywamy Jacek Wróbel. Jacek wygląda jak wyznawca Szatana, długie czarne włosy, kolczyki w uszach i brwiach, pierścień (prawdopodobnie dar od ojca- Lucyfera) na palcu, kolczyki, czarny ubiór znamionujący diabelski charakter jego duszy. Jednakże Wróbel kiepsko wyznaje Księcia Ciemności. Uczy się systematycznie, jest miły, oczytany i w ogóle bardzo fajny typek z niego.

Ale wracając do wycieczki…zwiedziliśmy Dimmuborgir. Jest to wygasły wulkan w jednym z islandzkich parków narodowych. Chodziliśmy pomiędzy fantazyjnymi formami utworzonymi przez Matkę Naturę, mieliśmy okazję przejść z płyty tektonicznej Ameryki na płytę tektoniczną Europy. Przewodniczka opowiedziała nam kilka islandzkich legend związanych z tym miejscem (tłumaczyła, że wielkie kamienie to trolle, które pod wpływem promieni słonecznych zamieniły się w kamienie). Następnie udaliśmy się do jaskini, w której było jeziorko wód termalnych. Zamoczyliśmy ręce w ciepłej wodzie, pstryknęliśmy fotki i pojechaliśmy nad jezioro Myvatn. Jest to jezioro, które powstało przez stopienie lodowca i zajęło miejsce w niecce między wulkanami. Widok doprawdy zapierał dech w piersiach.

Kolejnym punktem wycieczki był popas. Zjedliśmy po kanapce, poszliśmy nad zatoczkę, gdzie pasły się konie. Piliśmy piwo Viking (całe 2,25% alkoholu) admirując piękne okoliczności przyrody. Była to chwila niemal mistyczna. Przy okazji odbyliśmy rozmowę z sympatycznymi Holendrami podróżującymi po Islandii. W ich taborze była również Polka, która słysząc mowę polską postanowiła podejść do naszej czeredy. Podejrzewam, że musiał to być dla niej szok, gdy usłyszała z moich ust słowa wypowiedziane po wyjściu z toalety: „świeży mocz dobry na cerę”. W międzyczasie pani przewodnik wzięła się za porządkowanie drogi, na której zalegały „krowie placki”. Kilkoma sprawnymi kopniakami usunęła zanieczyszczenia i mogliśmy spokojnie jechać w dalszą drogę.

Lekko przemarznięci udaliśmy się w nieznane. Zajechaliśmy do elektrowni Krapla. Pokazano nam jak przetwarza się energię geotermalną. Zrobiłem sobie sesję fotograficzną w kaskach i poszliśmy do „krainy księżycowej”. W tym miejscu ekipa lecąca na księżyc ćwiczyła, gdyż krajobraz bardzo przypomina warunki księżycowe. Po długim i zapierającym dech w piersiach marszu wróciliśmy do autobusu. Przedostatnim punktem wycieczki było miejsce zwane patelnia diabła. Patelnia diabła to miejsce, gdzie powietrze z wnętrza ziemi wylatywało wraz z kłębami siarkowego smrodu. Widoki niesamowite, aczkolwiek trzeba było się bardzo postarać, żeby nie zwymiotować. Ostatnia atrakcją wyjazdu była polanka z wydrążonymi w ziemi otworami, w które miejscowi wkładają pojemniki z uformowanym niewypierzonym chlebem. Przychodzą po 24 godzinach i mają chrupiący, pachnący chlebek. Niesamowite!!

środa, 5 września 2007

Od soboty nie odzywałem się. Dlatego postanowiłem nadrobić zaległości. W sobotę byliśmy u Halszki na imprezie naleśnikowej. Było bardzo fajnie, momentami mistycznie (momenty były, bowiem gdy....piłem polskiego Lecha..."ach to piwo pierwsze...).

W niedzielę udałem się z Jarkiem, Kasią i Leną (Finką) w góry nieopodal Akureyri. Widoki były niesamowite, zrobiłem sporo fajnych fotek i generalnie było świetnie. Zebraliśmy mnóstwo maślaków, które wczoraj trafiły do mojego menu. Dzisiaj zresztą też. Poza tym cholernie wynudziłem się na zajęciach. Jutro jedziemy na wycieczkę. Mam nadzieję, że pogoda się uda, bo ostatnio wali deszczem. A własnie dziś przez 4 godziny utrzymała sie tęcza. Wyglądało to doprawdy niesamowicie.

sobota, 1 września 2007

Mam neta w domu!

Dziś magiczne dłonie Stanisława strąciły rooter internetowy w pralni. Dzięki temu zaczął działać bezprzewodowy internet. Alleluja! Będę częściej dostępny dla Was. Nowe wieści, fotki i wszystkie wspaniałości już wkrótce

Ostatnio nie pisałem nic na bloga. Jakoś nie miałem sił, czasu, natchnienia. Może zacznę od początku. W poniedziałek jak już wiecie miałem zajęcia z Economy Analysis. Tegoż samego dnia przeprowadziliśmy się do naszego nowego lokum- Gula Villa. Ponad godzinę zeszło mi rozpakowywanie się. Staszek i Mateusz nie mogli się do nas wprowadzić, gdyż Duńczykom mieszkającym w Gula Villa zepsuło się auto i w związku z tym zostali dwie noce dłużej.

Z początku bardzo się cieszyłem, że będziemy zmieniać mieszkanie, wkurzało mnie już codzienne przepakowywanie walizki, która zajmowała znaczną część mojego poprzedniego pokoju. Jednakże mityczna Gula Villa nie okazała się tak wspaniała jak miała być. Co prawda mój pokój jest naprawdę obszerny. Mieszkam na 3 piętrze. Oprócz mego pokoju znajdują się tutaj także 2 inne. Jest też maleńka kuchnia i łazienka z prysznicem. Na 2 piętrze (gdzie mieszka Jarek z Kasią oraz Lena) jest łazienka bez prysznica i wanny, natomiast na 1 piętrze znajdują się 2 czy 3 pokoje, pralnia, kuchnia. Nie mamy niestety czegoś w typie salonu, gdzie moglibyśmy się spotykać, zasiadać przy stole pić herbatkę i rozmawiać.

Zapomniałem również napisać, że w zeszłym tygodniu dołączyła do naszego grona kolejna Polka, tym razem studentka prawa rodem z Wrocławia (tak, tak z owego Wrocławia, gdzie na rynku rosną sławne „wrocławskie koziołki”). Halszka nie mieszka z nami, Bjarni ulokował ją w innym domku.

We wtorek miałem zajęcia z International Business Skills. Prowadzi je Angielka, dr Liz Fern. Bardzo sympatyczna babka. Następnie biegiem dostałem się do budynku uniwersyteckiego nieopodal mojego mieszkania, gdzie mieliśmy 1 zajęcia z języka islandzkiego. Zainteresowanym powiem tylko tyle, że mnogość niesamowitych dźwięków jakie trzeba z siebie wydobyć może odstraszyć nawet najbardziej wytrwałych studentów. Po zajęciach wróciłem do domu i zabrałem się za gotowanie obiadu. Jak się później miało okazać był to 1 dzień Sagi Makaronowej z Sosem Hunt’s. Miałem zrobić potem pranie (góra brudów była już bardzo imponująca), jednak jakoś tak dziwnie wyszło, że nie chciało mi się. Zamiast tego udałem się do Bonusa po małe zakupy.

Środę przywitałem o godzinie 9. Poszedłem do antykwariatu w poszukiwaniu książek. Niestety nie znalazłem żadnej książki. Musiałem zdać się na księgarnię w Akureyri. Porażka jaką poniosłem w antykwariacie skutecznie zniechęciła mnie do szukania książek w księgarni. Wróciłem do domu przemoczony (zaczęło padać, a jak zaczęło w środę, tak do dzisiaj pada), zrobiłem sobie kawkę i wziąłem się za wertowanie notatek, które zrobiłem na zajęciach. Wieczorem do Gula Villa wprowadzili się Staszek z Mateuszem. Po rozpakowaniu poszliśmy wszyscy na uniwerek celem po Internecie buszowania. Około 20 udaliśmy się do Magdy (do maja była w Akureyri na wymianie) na naleśniki. Posiedzieliśmy ze 2 godziny i wróciliśmy do domu.

W czwartek miałem kolejny wolny dzień. Poszedłem ze Stanisławem i Mateuszem do księgarni. Kupiłem 2 książki za które zapłaciłem 8000 ISK. Nie musze chyba opisywać z jak wielkim bólem żegnałem się z plikiem banknotów, które chomikowałem w portfelu od dłuższego czasu. Tego samego dnia zapłaciłem też Elin (właścicielce mieszkania) za 2 miesiące najmu. Tak więc jednego dnia wyskoczyłem z 83 000 ISK. Wieczorem spotkaliśmy się z Halszką w pokoju Mateusza i Stasia. Siedzieliśmy prawie do 2 w nocy hałasując, co jednak chyba niezbyt przeszkadzało śpiącym za ścianą Amerykanom.

Wczoraj natomiast z rana miałem kolejne zajęcia z Liz Fern z przedmiotu International Business Skills. Cały dzień zszedł mi na porządkowaniu, sprzątaniu, zmywaniu i gotowaniu. Wieczorkiem udaliśmy się do Marcina, gdzie w międzynarodowym towarzystwie graliśmy w Scrabble. Po raz kolejny udowodniliśmy, że wspaniale można się bawić bez alkoholu (bo nie liczę jako alkoholu Tuborga Light 2,5% ). Moja grupa (Sabin- Niemka, Staszek i Frey- Szwed) zajęła drugie miejsce. Pomimo różnic kulturowych (wszak była Niemka, Dunka, Szwedzi, Polacy, Łotyszki, Turek i Chinka) wszyscy doskonale się bawili. Wróciliśmy do domu około 23 i udaliśmy się na spoczynek.

Dziś rano zrobiłem pranie (zmusiła mnie sytuacja- chodzę w ostatniej czystej parze bielizny, ostatniej koszulce) i czytałem lekturę zadaną na poniedziałek. Wieczorem udajemy się do Halszki na naleśniki. Oprócz nas będzie też sporo innych studentów zagranicznych. Chcemy omówić kwestie związane z naszym przyszłotygodniowym weekendowym wyjazdem turystycznym.

czwartek, 30 sierpnia 2007

Mea culpa

Mea culpa...zgrzeszyłem. Zgrzeszyłem ciężko kłamiąc podle na tym blogu. Otóż nie napisałem ani linijki z tego co się wydarzyło pomiędzy czwartkiem a piątkiem w ubiegłym tygodniu. Dlatego w ramach rehabilitacji skrobnę tutaj kilka linijek, mam nadzieję, że wybaczycie mi grzech zaniechania.

Z tego co pamiętam to w czwartek udało mi się stworzyć największego kulinarnego gniota w historii mojego kucharzenia. Postanowiłem zrobić ryż z warzywami (chiński taki). Warzywa smażyłem na patelni, ale zapomniałem nakryć pokrywką. Nie pytajcie o efekt.

Wieczorem udaliśmy się na imprezę wydziału. Każdy wydział miał spotkanie w innej knajpie. 'Prawole" lub "prawnicyki" jak kto woli, spotkali się w Parken. Udałem się z Marcinem na miejsce zdarzeń. Na powitanie dostaliśmy po darmowym piwku. Następnie wysłuchaliśmy niezwykle ciekawego przemówienia w języku islandzkim. Co do piwka to chyba nie muszę zbyt długo rozwodzić się nad unikatowym smakiem tej szczyny. Jedynym walorem tego browarka był fakt, że był darmowy. Po wypiciu kilku cienkuszy zaczęliśmy rozmawiać z Islandczykami. Okazali się być bardzo normalnymi młodymi ludźmi. Po długiej dyskusji zaprosili nas na domówkę. Nie będę Was zanudzał szczegółami tej wspaniałej imprezy...no bo po co?

W piątek obudziłem się o 13. Wziąłem orzeźwiający prysznic i udałem się na uczelnię celem inauguracji roku akademickiego. Po uderzeniu w dzwon pojechaliśmy za miasto, gdzie podzielono nas na zespoły rywalizujące na torze przeszkód. Jeszcze się dziwię, że chciało im się w deszczu i chłodzie biegać i pływać łódką. Ale mniejsza o to.

Tak więc w kilku zdaniach streściłem to co się zdarzyło w tamtym tygodniu. Nowy post już wkrótce...

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

Back 2 SkoóL

Na samym początku chciałbym podziękować tym, którzy zostawiają tutaj swoje wpisy. Nawet nie wiecie ile radości daje mi ich czytanie i jak bardzo wspieracie mnie w postanowieniu dalszego prowadzenia tego chłamu.

Pewnie niecierpliwicie się i oczekujecie relacji z ostatnich dni. Uspokoję Was zatem...ona się rodzi, w potężnych mękach, ale z dnia na dzień wygląda to lepiej. Dziś raczej nie umieszczę wspomnień z ostatnich 3-4 dni, gdyż przenosimy się. Dodam tylko, że mam nowego współlokatora, a właściwie współlokatorkę. Nazywa się Leena i jest z Finlandii. Wygląda na to, że będzie mieszkała z nami również w naszym nowym domku.

Dziś miałem pierwsze zajęcia na uczelni. Jako, że zajęcia rozpocząć się miały o 10 wstałem, by się przygotować odpowiednio (kąpiel, śniadanie, mejkap). Gdy budzik zadzwonił o 8 byłem w stanie letargu. Poszedłem do łazienki wziąć prysznic, zalałem kawę (o zgrozo fusową- przecież ja NIGDY z rana nie pijam FUSÓW), przygotowałem sobie płatki, wrzuciłem do nich podgnitego banana (teraz już wiem, czemu był taki tani) i zacząłem się przygotowywać. Oczywiście mineło pół godziny zanim udało mi się zebrać. Kasię, która miała wyjść ze mną zaczął szlag trafiać. Wspomniała nawet, że jestem "gorszy niż baba". Szkoda, że zapomnialem jej przypomnieć, iż jestem zodiakalną Panną. Tak więc w wielkim pośpiechu udaliśmy się na uczelnię.

Tym razem podarowaliśmy sobie szukanie jakichkolwiek skrótów. Dotychczasowe próby kończyły się kompromitacją. Nadrabialiśmy sporo drogi i dojście do uczelni zajmowało nam ponad pół godziny. Nauczeni doświadczeniem szliśmy sprawdzoną alejką. Po 20 minutach udało nam się dotrzeć (swoją drogą ciekawe ile czasu zajmie nam to w zimię, która jest już tuż tuż). Na uczelni sprawdziłem jeszcze rozkład zajęć (oczywiście on-line) i udałem się do sali K105. Już się przyzwyczaiłem do wszędobylskiej nowoczesności. Klimatyzacja i bezprzewodowy internet w standardzie, rzutnik i wielki monitor dotykowy to coś o czym w Polsce na większości państwowych uczelni można tylko pomarzyć. Jednym słowem: tutaj to można studiować.

Okazało się, że 1 zajęcia to analiza ekonomiczna. Sam nie wiem jakim cudem wybrałem ten przedmiot. Kojarzy on mi się z matematyką, która od zawsze napawała mnie obrzydzeniem. No może z tym od zawsze to przesadziłem, bo dodawanie i odejmowanie szło mi całkiem sprawnie w podstawówce, problemy pojawiły się dopiero przy równaniach. W każdym bądź razie zajęcia prowadzi Dunka, dr Joan Nymand Larsen. Aczkolwiek wydaje się być bardzo miłą kobietą, spodziewam się, że przyjdzie mi pośwęcić mnóstwo czasu nad przygotowaniem się do egzaminu. Na samym początku dr Larsen rozdała nam plik kartek, w których mieliśmy dokładny rozkład materiału wraz z oznaczeniem stron z podręcznika i terminem egzaminu. Następnie przeszła do omawania głównych zagadnień ekonomicznych, ze szczególnym uwzględnieniem gospodarki islandzkiej. Podczas zajęć notowaliśmy wszystko na naszych laptopach. Mogliśmy również sprawdzić w Internecie wiele stron, które nam podała jako przydatne, gdyż na uniwerku jest bezprzewodowy net.

Po zajęciach udałem się z Marcinem na stołówkę, gdzie spotkaliśmy Bjarniego (naszego "opiekuna" uczelnianego). Dałem mu dokumenty do przefaksowania do Polski i poszedłem do domu. Niestety, zapomniałem klucza od domu, a Kasi ani Leeny nie było jeszcze w domu więc byłem zmuszony przenieść się do budynku nieopodal naszego domu, by napisać tego posta. Jutro możecie spodziewać się nowej relacji. Tym czasem bywajcie..



sobota, 25 sierpnia 2007

Słów kilka

Tego posta smażyłem przez kilka dni i dodaje go dopiero dzisiaj. Po prostu nie chce mi się zmieniać dat. Miłego czytania życzę.

“Witam Was ponownie. We wczorajszym poście starałem się opisać jak przebiegła podróż z Polski na Islandię oraz pierwszy dzień pobytu. Możliwe, że kilka wątków się powtórzy, gdyż pisząc ten wpis na bloga jestem odłączony od Internetu. Dodam go zapewne nieco później, być może parę godzin po napisaniu.

Ale do rzeczy. Jak już pewnie wiecie mieszkam w domku, tzw. Guesthouse z Jarkiem i Kasią. Mój pokój, tfu pokoik, wygląda jak mnisia cela, jego wymiary to w przybliżeniu 2x1,5 metra. Mieści się w nim tylko bardzo wygodne łóżko i mała szafka na dokumenty. Poza tym jest ta moja cela zawalona bagażami. Torba i plecak zajmują resztę wolnej przestrzeni. Nie ukrywam również, że niekłamanym przerażeniem napełnia mnie widok torby z brudami, która z dnia na dzień się powiększa. Dziś kupiłem proszek, by wyprać te rzeczy ręcznie, ale jakoś tak dziwnie się składa, że jak na razie nie wygospodarowałem czasu na przepranie ciuchów. Zapytacie pewnie dlaczego nie wypiorę tego w pralce. Otóż zajmujemy jedno piętro (właściwie to parter) i jak na razie nie mieliśmy okazji pogadać z właścicielem na temat pralki.

Skoro poruszyłem temat właściciela to muszę Wam opowiedzieć nieco zabawną historyjkę. Siedzimy sobie we wtorek w dużym pokoju (pewnie koło soboty umieszczę linki do zdjęć, więc będziecie to mogli sobie wszystko wyobrazić), pijemy herbatkę i gramy sobie z Jarkiem i Kasią w karty, gdy nagle rozległ się dźwięk dzwonka. Myślałem, że to Mateusz i Stanisław (studenci Polibudy Rzeszowskiej, którzy mieszkają jakieś 5 minut od nas) wpadli z wizytą. Gdy otworzyłem drzwi przywitał mnie starszy, wysoki pan ubrany w obcisłe dżinsy i koszulkę do surfingu. Okazał się być właścicielem i przyszedł po łóżko, które znajdowało się w jednym z pokojów. Starszy Pan okazał się być bardzo sympatycznym gejem. Przywitał się bardzo wylewnie z Jarkiem, po czym wziął stelaż od łóżka. Postanowiłem z Jarkiem pomóc mu z materacem i zanieśliśmy ów na piętro. Podziękował nam, po czym zakręcił pupą i zniknął we wnętrzu domu. Ostatnio unikamy jednakże Starszego Pana, gdyż w kuchni zbiło nam się (właściwie uczynił to wiatr) okienko. Jutro pewnie trzeba będzie z nim pogadać na ten temat. W tym miejscu wyjaśniam: moje nastawienie do gejów i lesbijek jest jak najbardziej neutralne.

Chciałbym przy okazji zaznaczyć, że jak na razie przy pisaniu kolejnych wpisów blogowych, nie mam czasu bawić się w wygładzanie tekstu, wyszukiwanie błędów gramatycznych, stylistycznych, czy ortograficznych. Zdaję sobie również sprawę, że ostatnio moja interpunkcja kuleje. Mam jednakże nadzieję, że wybaczycie mi te drobne niedociągnięcia. Spowodowane są one brakiem dużej ilości wolnego czasu. Dodam również, że zdjęcie, które wita Was zostanie pomniejszone w najbliższym czasie.

Widzę, że znowu zacząłem się rozwodzić nad niepotrzebnymi sprawami. Nie wiem czy wiecie, ale w poniedziałek ok. godziny 18 przeprowadzamy się z naszego obecnego domku jakieś 150 metrów w górę ulicy. Będę mieszkał naprzeciwko basenu, jakąś minutę drogi od budynku uniwersyteckiego. Dzięki temu będę mógł odbierać Internet na mieszkaniu z hot-spotów umieszczonych na uniwerku.

We wtorek byliśmy na imprezie integracyjnej. Spotkaliśmy się wszyscy pod głównym budynkiem, następnie jeden ze studentów podzielił nas na zespoły i opisał grę w jakiej mieliśmy wziąć udział. Islandczykom bardzo zależało na zwycięstwie, dlatego raczej nie fatygowali się z tłumaczeniem instrukcji. Biegaliśmy ze swoimi teamami po całej uczelni w poszukiwaniu wskazówek. Żeby było śmieszniej nikomu nie przeszkadzało to, że deszcz padał i można było zmoknąć podczas tej gry (jej część odbywała się na zewnątrz budynku). Rzecz jasna nie muszę dodawać, że mój zespół nie wygrał. Dla wszystkich natomiast był grill (parówki pieczone w strugach deszczu!!!). W środę natomiast mieliśmy dzień wolny od wszelkiego rodzaju rozrywek. Dlatego udaliśmy się do sklepu (osławionego Bonusa). Pod wieczór przyszedł do nas Marcin ze swoją chińską koleżanką z mieszkania, Sophią. Wieczór spędziliśmy bardzo miło poznając chińskie zwyczaje (przyda się ta wiedza w kontekście przyszłorocznej wyprawy z Juicem do Chin).

W najbliższym czasie spróbuję usunąć pewne techniczne niedogodności”

czwartek, 23 sierpnia 2007

Nadal żyję

Witajcie. Wbrew obiegowym opiniom mój blog nie umarł wraz ze mną i nie został pogrzebany 6 stóp pod ziemią. Przed wyjazdem byłem bardzo zajęty przygotowaniem się do tej niemal rocznej eskapady. Czas biegł nieubłaganie i w końcu nadszedł czas pożegnań. Z bólem serca zostawiłem swoich przyjaciół i udalem się w nieznane. 19 sierpnia Anno Domini 2007 o godzinie 7 rano wsiadłem w samochód i wraz z rodzicami udałem się na lotnisko Okęcie w Warszawie. O 13:50 wznieśliśmy się w przestworza i z nieukrywaną radością pozostawiłem Polskę samą sobie. Po około godzinie wylądowalismy w Kopenhadze. Początkowo miałem plan, żeby udać się wraz z Marcinem do centrum Kopenhagi, ale przechowanie bagażu na lotnisku okazało się być bardzo drogie. Dlatego zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i rozsiedliśmy się koło sklepu 7-11.

Po pewnym czasie dosiadła się do nas grupa Polaków. Okazało się, że są to studenci z Politechniki Rzeszowskiej, którzy udają się wraz z nami do Akuryeri. Parę następnych godzin spędziliśmy na poznawaniu się, żartowaniu i wspólnej zabawie. W końcu postanowiliśmy kimnąć chwilkę. Wszak o godzinie 7 mieliśmy odlecieć do mitycznej krainy lodu. Po dosyć niekomfortowej drzemce udaliśmy się do hali odlotów, gdzie czekaliśmy na samolot. Mogłem w międzyczasie odświeżyć się w lotniskowym WC i zmienić przepoconą koszulkę. Po 3 godzinach lotu znaleźliśmy się w Akureyri. Odebrał nas Bjarni, student UNAK, który oprowadził nas wstępnie po uniwerku po czym załatwił nam domki. W końcu mogliśmy się umyć i przebrać. Następnie drzemnęliśmy sobie parę godzin i przyjechal po nas Bjarni, by pokazać nam miasto. W centrum, które jak na 15 tysięczne miasteczko przystało nie było zbyt wielkie, wybrałem pieniądze i udaliśmy się na zakupy.

Jeśli już jestem przy zakupach to nie pytajcie o ceny. Są one bowiem na Islandii astronomiczne. Dobrze, że mamy sklep Bonus (taki dyskoncik jak osławiona Biedronka), bo inaczej przyszłoby nam przymierać głodem. Za chleb zapłaciłem 120 ISK, czyli jakies 5 złoty. Dla porównania w innym sklepie musiałbym zapłacić drugie tyle.

Po zrobieniu zakupów udaliśmy do domu. Jednak odnalezienie naszego domku okazało się być nielada wyczynem. Nie zapisaliśmy sobie, bowiem nawet adresu i nazwy ulicy. Po pół godzinie kluczenia odnaleźliśmy w końcu nasze domostwo. Tak minął nam 1 dzień. Na teraz już kończę. Myślę, że jutro uda mi się opisać to co wydarzyło się od wtorku do czwartku i opisać Wam i przedstawić na zdjęciach Akureyri oraz wnętrze uniwerku, który robi naprawdę bardzo pozytywne wrażenie.

wtorek, 7 sierpnia 2007

O Autorze

Jako, że ideę powstania bloga wyłuszczyłem w poprzednim poście mogę skupić się na swojej (nie)skromnej osobie. Post ten adresowany jest przede wszystkim do tych, którzy nie znają mnie osobiście. Część informacji skopiuję do zakładki "O mnie"...

By nie przedłużać...Nazywam się Daniel Kida, jestem studentem 4 roku na Wydziale Prawa Uniwersytetu Rzeszowskiego. 5 września Anno Domini 2007 stuknie mi 22 wiosna. Od lat 5 noszę ksywę "Kidża", której autorem jest czcigodny nauczyciel Wychowania Fizycznego Grzegorz "Wiśnia" Wiśniowski z 3 L.O. w Rzeszowie (do którego uczęszczałem zresztą przez 4 lata).

By ksywa stała się bardziej przyswajalna dla obcokrajowców, postanowiłem ją nieco zmodyfikować, dlatego spotkać możecie się również z jej angielską odmianą "KiJaH".

Więcej o mnie dowiecie się z lektury bloga.

Słowo wstępne

Witam. Na samym początku, zanim się przedstawię, chciałbym wyjaśnić kilka kluczowych kwestii. Otóż postanowiłem stworzyć tego bloga z czysto egoistycznych pobudek: celem zaoszczędzenia czasu. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób będzie chciało dowiedzieć sie ode mnie jak sobie radzę na Wyspie Lodu.

Dlatego zamiast udzielać każdemu z osobna wyczerpujących odpowiedzi i tracić czas na powtarzanie, tudzież kopiowanie fragmentów rozmów, będę odsyłał każdego zainteresowanego do tegoż bloga.

W związku z faktem, że blog ten będzie powszechnie dostępny dla szerokiego grona przyjaciół, znajomych, czy też osób całkiem obcych, wręcz postronnych, nie będę publikował tu żadnych pikantnych szczegółów z mojego życia.

Pomimo pewnych obostrzeń nałożonych przeze mnie samego, mam nadzieję, że ów blog będzie się rozwijał. W miarę możliwości będę umieszczał tu zdjęcia, spostrzeżenia i opinie, opatrzone humorystycznym komentarzem (niekoniecznie najwyższych lotów).

Żywię również, niczym nieuzasadnioną nadzieję, że uda mi się wytrwać w postanowieniu prowadzenia tegoż pamiętnika dłużej niż 2-3 tygodnie. Życzę miłej lektury.

Ament!